Pewnie są jeszcze wśród Was Ci, którzy pamiętają drewnianą budę w pobliżu basenu rybackiego w Ustce. Szło się tamtędy na plażę. Bar był raczej mało luksusowy, ale miał swój urok. Prowadziła go kobieta w nieokreślonym wieku, której imienia nie pamiętam. Z resztą, to dziś już bez znaczenia. Przesiadywali tam czasem miejscowi, zawsze podejrzliwie spoglądający na rozwrzeszczanych turystów, a szczególne na żeglarzy, których normalny człowiek żyjący z morza ma za półwariatów. Jak bowiem można dopłacać do pływania? W każdym razie, któregoś jesiennego wieczoru, gdy nasz jacht nieźle wytrzepała bałtycka fala, wczasowiczów od dawna nie było, a o obecnej pladze apartamentowców nikt nawet nie śnił, znalazłem się przypadkiem w owym „lokaleskim” przybytku. Do jedzenia był smażony turbot, który jakimś cudem zaplątał się komuś w sieć. Smakował fantastycznie, do płetw mu nie dorastały ryby, które jadałem tu i ówdzie na tym restauracyjnym padole. No, może przegrałby tylko z tatarem ze świeżo złowionego w okolicy Christianso dorsza. Ponieważ, mam takie szczęście, że zawsze przyciągam postaci z nieco innego świata, to i tym razem dosiadł się do naszego stolika, czy raczej do butelki, pewien ekscentryczny gość. Od słowa do słowa, od toastu do toastu, zeszło na jego pokręcone życie. Kiedyś może napiszę o nim więcej, na dziś niech wystarczy, że jak sam się określił, był człowiekiem znikąd, włóczęgą, który próbował wszystkiego, co zsyłał mu los. Pracował tu i tam, a przeważnie nigdzie. Tego wieczoru opowiedział mi pewną historię dotyczącą miejsca, gdzie jakiś czas pomieszkiwał. Trochę ją posprawdzałem, nieco pogrzebałem w starych archiwach, a odrobinę wymyśliłem. I oto rezultat tej roboty.
Część druga
Wykarmienie wszystkich cyrkowych zwierząt przez jesień i zimę nie było łatwym przedsięwzięciem. Także kilka setek zatrudnionych ludzi kosztowało krocie. Dyrekcja nie płaciła im tyle, co w sezonie, więc przez martwe miesiące przejadali zarobki z letnich wojaży. Zatem akrobaci, tancerze, klauni, muzycy orkiestry i wszelkiego rodzaju inni, niezbędni do prowadzenia cyrku drugoplanowi pracownicy, nie mieli innego wyjścia, jak w końcu zapożyczać się u dyrektora, by przetrwać do następnej wiosny. Tylko nazwiskom z afiszy trzeba było płacić na czas i to dużo, bo wokół krążyli zawsze gotowi podkupić gwiazdy przedstawiciele konkurencji.
W tych miesiącach miasteczko wraz z okolicami przeżywało swój doroczny czas finansowej prosperity. Dostawcy dwoili się i troili, byle tylko sprzedać cyrkowcom wszystko, czego tamci potrzebowali. Zjeżdżali więc zewsząd producenci paszy i hodowcy zwierząt, które mogłyby nadać się do tresury. Sklepikarze, krawcy, fryzjerzy nareszcie czuli zapach świeżego pieniądza. Gospody także pękały w szwach, bo ludzie znający wielki świat musieli się zdrowo napić, żeby wytrzymać w tej prowincjonalnej dziurze. Dla miejscowych wszystkie niedogodności prawie półrocznego, egzotycznego najazdu były niczym wobec złotego runa, które przybywało do nich wraz z dziwacznym taborem. Nie było zatem nikogo, kto nie chwaliłby burmistrza, że znalazł sposób na wydzierżawienie cyrkowi opuszczonych przez armię koszar. Wszystkim wydawało się, że może być już tylko lepiej.
***
Przypadkowe spotkanie na przyjęciu nie pozwoliło zmęczonemu treserowi zasnąć jeszcze długo po północy. Nie lubił, gdy w jego ułożone życie wkraczały osoby nieuprawnione, na dodatek wywołujące niezrozumiałą emocjonalną fiksację.
W półśnie czuł, że podświadomość próbuje zdusić w nim racjonalne myślenie.
-Może, jeszcze ten jeden raz, może ostatni? Co z tego, że to na granicy przyzwoitości.- szeptał diabeł szaleństwa.
-Wystarczy jeden właściwy gest, kilka słów, a będzie twoja. Krok po kroku ogarnąłbyś jej młodociane lęki i pragnienia. Wiesz, co zrobić, by poczuła się zupełnie bezwolna, jakby zwierzęco szczęśliwa. I może nie pojawi się zbyt prędko ta dojmująca pustka, jak za każdym poprzednim razem.
***
Wczesnym rankiem treser zamknął się z młodą słonicą w stajni na końcu podwórza. Kryształowy ankus powiesił przed jej głową na stalowym gwoździu wbitym w drewnianą ścianę. Zahipnotyzowane zwierzę wpatrywało się w skrzącą refleksami rękojeść. Jego opiekun przystąpił tymczasem do montażu konstrukcji swojego pomysłu. Przez zamocowany do poziomej drewnianej belki u dachu stodoły podwójny stalowy bloczek, używany do podnoszenia ciężarów na budowach, przełożył po dwie mocne konopne liny, ich końcówki dowiązał do metalowych uszu w skórzanych obręczach z regulowanymi zaciskami. Drugie końce lin przeciągnął przez mniejsze bloczki przytwierdzone u podstaw słupów w środkowej części pomieszczenia i dopiął do kolejnej pary skórzanych obręczy. Z kąta stajni wytaszczył niewysoki, okrągły podest. Raz jeszcze przyjrzał się swojej konstrukcji – Tak będzie dobrze – ocenił dzieło ze znawstwem doświadczonego twórcy treserskich machin. W prawdzie mógłby poprosić o wsparcie asystentów, ale z młodymi osobnikami wolał pracować sam, przynajmniej przez pierwsze tygodnie.
Zauroczona blaskiem ościenia młoda słonica wydawała się całkiem spokojna, z lekka tylko kołysała się na boki.
- Tak, jesteś podobna do tych wszystkich, które już okiełznałem - powiedział treser stojąc na progu boksu
- zawsze było trudno, ale tylko na początku. Najważniejsze, żebyś mi zaufała. - Powoli zaczął wyprowadzać zwierzę na środek klepiska, wabiąc je pękiem świeżej marchwi, który położył na podeście. Ciągnął delikatnie za kantar zapięty na głowie, by rozumiało czego od niego oczekuje. Ufającej mu najwyraźniej słonicy nie zaniepokoiły szczegóły dziwacznych przygotowań jej wybawiciela. Poklepując przyjaźnie po grzbiecie i głaszcząc za wrażliwymi uszami, treser zapinał delikatnie skórzane pasy na przednich i tylnych nogach tuż pod tułowiem. Poczuł, jak ciepła końcówka małej trąbki przyjaźnie obmacuje jego kark i głowę.
Przysunął podest bliżej przednich nóg słoniątka i zaczął delikatnie unosić je na skraj okrągłego pudła, na zmianę najpierw jedną, potem drugą. Po chwili poczuł opór naprężonych mięśni. Nieprzywykła do takich działań słoniczka zaparła się i nie chciała kontynuować ćwiczeń, jej oddech przyspieszył, a powieki oczu zacisnęły się. Zostawił ją samą w tym stanie na kilka minut. Wrócił ze szpicrutą i migającym odblaskami ankusem. Teraz oczy słoniątka wpatrywały się w groźne przyrządy z niepokojem i jakby niedowierzaniem. Za chwilę miało się zdarzyć, to co nieuniknione. Pierwsza lekcja tresury. Najpierw krótkie, mocne smagnięcie szpicruty po wrażliwym na bodźce zadzie. Rycząc z przerażenia zwierzę rzuciło się z impetem ku przodowi. Energia tego odruchu naprężyła liny, te zaś uniosły przód ciała ku górze, w tej samej chwili hak ukłuł jego delikatną skórę na szyi. Nastroszone młode odskoczyło ku tyłowi, w tym samym momencie druga para przewleczonych przez bloki lin natychmiast napięła się niczym struny i ponownie dźwignęła tułów wraz z głową, a wtedy nastąpił kolejny cios zakrzywionego ościenia osadzonego na błękitnym krysztale rękojeści. W tej też sekundzie końcówka szpicruty wymusiła ruch do przodu, ciało wzniosło się, kolejne uderzenie haka wzmocniło odruch oszalałego mózgu słoniątka. Stajnię przepełnił odór fekaliów i przerażający ryk. Cała słoniarnia odezwała się trąbieniem starszych zwierząt. Każde przypomniało sobie pierwszy ból zadany ręką ich tresera i podświadomie zaczęło unosić nogi szukając brzegu nieistniejącego podestu.
Młoda słonica kołysała się sparaliżowana strachem, z pomiędzy zaciśniętych powiek jej oczu płynęły łzy.
- Nie, żadnych wzruszeń! - pomyślał mężczyzna – Na dziś wystarczy. Zaczniemy od nowa jutro. – Odłożył treserskie akcesoria i zaczął powoli wypinać bezwolne zwierzę z uprzęży.
***
Zawiasy niebieskiej bramy zgrzytnęły piskliwie, gdy treser zamykał za sobą jej drewniane skrzydła. Z dala usłyszał dźwięk nadjeżdżającego roweru. Wyboisty bruk telepał rytmicznie pojazdem, miarowo wzbudzając metalową czaszę ostrzegawczego dzwonka.
– Dzień dobry! – rozpoznał głos dziewczyny z przyjęcia – Już Pan skończył pracę?
- Witam, owszem, na dziś tak, a pani wraca do domu?
- Tak, z kursu pielęgniarskiego, uczą nas bandażowania i patriotyzmu, jakby coś miało się zdarzyć w naszym europejskim tyglu narodów. Tak nam mówią, ale ja nie wiem, o co chodzi, bo co niby mogłoby się stać? Szkoda, że pan wychodzi, liczyłam, że będę mogła popatrzeć, jak tresuje się słonie.
- Niestety, nie mogę Pani zdradzić sekretów, po wtajemniczeniu musiałaby Pani zostać już na zawsze w naszym cyrku. – treser roześmiał się głośno – ale proszę przyjechać kiedyś na poranne karmienie zwierząt.
- W takim razie spytam tylko, dlaczego słonie na przedstawieniach tak uważnie wpatrują się w przedziwny przedmiot w pana ręku.
-Ten? – zapytał odwijając z papieru ankus, który zawsze zbierał ze sobą po pracy do wynajmowanego mieszkania.
Dziewczyna przymrużyła oczy oślepione błyskami świetlnych iskier.
- Tak, jest niesamowity, jakby pochodził z całkiem innego, zupełnie nie naszego świata.
- Nie wiem, czy jest aż tak nadzwyczajny, chociaż rzeczywiście ładnie zrobiony. To indyjski ankus paradny. Chyba przynosi mi szczęście w rozmowie ze zwierzętami, po prostu rozumieją jego dotknięcia.
***
W zaledwie rok później, codzienny spacer byłego już tresera przedłużył się dość znacznie. Jeszcze o zmierzchu widziano go krążącego przez kilka godzin wokół podmiejskich łąk. Nikt jednak nie zauważył, kiedy zawrócił w stronę słoniarni za niebieską bramą. Rano znaleźli go tam pracownicy karmiący zwierzęta. Leżał z roztrzaskaną głową pod drewnianą ścianą starej treningowej stajni, a jego zakrzepnięta krew zmieszała się z ziemią i słomą. Nad trupem kołysała się w ciszy najstarsza cyrkowa słonica. Jej nieme oczy skrywała mgła ślepoty.
***
W tym miejscu czytelnikowi należy się wyjaśnienie zarysowanej sytuacji. Otóż jej fikcyjny oczywiście charakter nie jest zupełnie pozbawiony jakichkolwiek odniesień do rzeczywistości. Zaczynem była opowieść przypadkiem poznanego człowieka i informacje znalezione w pewnym lokalnym kwartalniku. Rzecz sama miała miejsce w miejscowości Guhrau - obecnie Góra, na Dolnym Śląsku. Niewielkie to miasteczko, którego dzisiejsi mieszkańcy zastąpili swych niemieckojęzycznych poprzedników po drugowojennej hekatombie, przez kilkadziesiąt lat było zimową siedzibą Cyrku Blumenfelda, jednego z najsłynniejszych tego rodzaju przedsięwzięć w Europie przed I wojną światową.
Wiadomo też, że jakiś treser o nazwisku Sauer zmarł w miejscowym szpitalu w wyniku ran odniesionych po tym, gdy jeden ze słoni rzucił nim o ścianę. Postać dziewczyny jest zaś absolutnie dowolną interpretacją prasowego doniesienia z lat 90-tych XX wieku o tym, że na zaniedbanym cmentarzyku, niedaleko pozostałości po majątku najpewniej zaopatrującym cyrk w paszę i zwierzęta, zapadnięta ziemia odsłoniła ciało młodej kobiety, pochowanej, zgodnie z tradycją dotyczącą niemężatek, w białej, ślubnej sukni.
Woytz.
Comments