Pewnie są jeszcze wśród Was Ci, którzy pamiętają drewnianą budę w pobliżu basenu rybackiego w Ustce. Szło się tamtędy na plażę. Bar był raczej mało luksusowy, ale miał swój urok. Prowadziła go kobieta w nieokreślonym wieku, której imienia nie pamiętam. Z resztą, to dziś już bez znaczenia. Przesiadywali tam czasem miejscowi, zawsze podejrzliwie spoglądający na rozwrzeszczanych turystów, a szczególne na żeglarzy, których normalny człowiek żyjący z morza ma za półwariatów. Jak bowiem można dopłacać do pływania? W każdym razie, któregoś jesiennego wieczoru, gdy nasz jacht nieźle wytrzepała bałtycka fala, wczasowiczów od dawna nie było, a o obecnej pladze apartamentowców nikt nawet nie śnił, znalazłem się przypadkiem w owym „lokaleskim” przybytku. Do jedzenia był smażony turbot, który jakimś cudem zaplątał się komuś w sieć. Smakował fantastycznie, do płetw mu nie dorastały ryby, które jadałem tu i ówdzie na tym restauracyjnym padole. No, może przegrałby tylko z tatarem ze świeżo złowionego w okolicy Christianso dorsza. Ponieważ, mam takie szczęście, że zawsze przyciągam postaci z nieco innego świata, to i tym razem dosiadł się do naszego stolika, czy raczej do butelki, pewien ekscentryczny gość. Od słowa do słowa, od toastu do toastu, zeszło na jego pokręcone życie. Kiedyś może napiszę o nim więcej, na dziś niech wystarczy, że jak sam się określił, był człowiekiem znikąd, włóczęgą, który próbował wszystkiego, co zsyłał mu los. Pracował tu i tam, a przeważnie nigdzie. Tego wieczoru opowiedział mi pewną historię dotyczącą miejsca, gdzie jakiś czas pomieszkiwał. Trochę ją posprawdzałem, nieco pogrzebałem w starych archiwach, a odrobinę wymyśliłem. I oto rezultat tej roboty.
Część pierwsza
Wielka Wojna zżarła wszystkie nasze zwierzęta. Jak mamy zrobić cyrk bez choćby koni? – mógł powiedzieć przedwcześnie postarzały przedstawiciel piątego pokolenia właścicieli jednego z najsłynniejszych przedsiębiorstw rozrywkowych w starej Europie. Nie jest pewne, czy tak powiedział, stojąc na progu zrujnowanego budynku ujeżdżalni w niewielkim miasteczku na krańcu wschodniej prowincji dawnego imperium. W każdym razie miał pełne prawo tak pomyśleć, gdyby jeszcze wtedy żył. Tyle, że nie ma żadnych informacji, jak potoczyły się jego losy. Czy w ogóle wrócił do swojego cyrku? Można jednak przypuszczać, że przepadła cała menażeria, konie odebrało wojsko, byki poszły na rzeź, a egzotyczne stworzenia zdechły z głodu. Podobno nocami miejscowy rzeźnik preparował z nich mięsne wkłady do kotłów Towarzystwa Darmowej Zupy. Chętnych nie brakowało, nikt nie pytał o pochodzenie niezwykle dużych gnatów, na których warzono coraz podlejsze dania. Zdolni do zabijania mężczyźni w większości zniknęli w okopach lub jako obcokrajowcy zostali internowani, a kobiety - jeśli nie miały wrogiego obywatelstwa - wywędrowały do większych miast i nikt nie wiedział, z czego tam żyły.
Nie było już tamtej słynnej trupy, po prostu nie było tamtego świata sprzed strzałów pewnego zdesperowanego młodzieńca gdzieś na Bałkanach.
Kto wie, może wszystko zaczęło się kończyć jeszcze na początku wiosny 1912 roku, od tego pechowego popołudnia byłego tresera słoni? Po obiedzie wyszedł z mieszkania w domu przy bielarni. Nieśpiesznie, trochę nawet majestatycznie, kroczył po brukowanej ulicy. Dopiero po jakimś czasie dało się zauważyć, że w jego chodzie nie wszystko było naturalne, a przy każdym postawieniu nogi na kamienistym podłożu jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Nawracające gwałtowne ataki choroby nie dawały za wygraną. Nie mógł już wyjechać wraz z zespołem, a przecież nadchodziła pora inauguracji sezonu. On, znany w całej Europie artysta tresury, miał zostać sam w miasteczku, by z łaski właściciela doglądać pustych budynków i zajmować się akwizycją paszy na zimę, gdy ludzka i zwierzęca menażeria wrócą z objazdu najpiękniejszych stolic i kurortów.
Słoniarnię urządzono w budynku, do którego wchodziło się przez wielką niebieską bramę. Musiała być na tyle wysoka, by zwierzęta sporej przecież wielkości, mogły swobodnie przechodzić w głąb podwórza. Tym razem były treser minął wejście całkowicie obojętnie. Usłyszał tylko ryk młodej słonicy, która najwyraźniej intuicyjnie wyczuła, że nadchodzi. Przyspieszył kroku na tyle, na ile pozwalał mu nasilający się obrzęk. Nie chciał już tam wchodzić. Pamiętał ją, gdy była zupełnie małym słoniątkiem. Z drewnianej klatki, w której przeżyła jakimś cudem morską podróż z Bombaju, wystawała tylko badająca przestrzeń nowych zapachów końcówka maleńkiej trąby. Portowy żuraw uniósł klatkę z ładowni i po kilku minutach stała już na kolejowej platformie. Wystraszone zwierzę wyło z bólu, jaki sprawiały zaciągnięte na nogach pęta. Całe jego ciało nosiło ślady ran zadanych przez indyjskich kornaków, którzy mieli złamać w nim wolę jakiegokolwiek oporu. Doświadczony treser wiedział, że musi stać się jej wybawcą. Tylko wtedy zechce poddać się żmudnemu treningowi, nim po latach zostanie gwiazdą cyrkowej areny. Rytuał oswajania słoniątka rozpoczął w sposób właściwy wszystkim znającym się na rzeczy. Najpierw odebrał dotychczasowym opiekunom zakończone stalowymi hakami drzewce i odegnał ich wrzeszcząc głośno. Dwaj kornacy znający najwyraźniej zasady oszustwa, odeszli potulnie na trap statku, ich rola dobiegła końca, mogli wracać do domu. Zwierzę patrzyło na tę scenę przerażone, nie wiedząc, co się dzieje.
Podróż do miasteczka zajęła kilka dni. Treser w tym czasie przyzwyczajał słoniątko do swojej obecności. Skończyło się bicie i kłucie ościeniami, dwa razy dziennie karmił je świeżą paszą i poił czystą wodą. Zwierzę jakby odetchnęło. I mimo strachu, jaki wywoływały trzęsienie platformy i gwizdy raz po raz zmienianych lokomotyw, które doczepiały wagon do kolejnych składów pociągów; nawet mimo wciąż niezdjętych pęt, w małych, zapadniętych oczach słoniątka pojawiały się błyski radości na widok człowieka wybawcy.
Jesienny wieczór nie był zbyt ciepły. Treser przy pomocy czekających na dworcu pracowników cyrku bezskutecznie usiłował wyprowadzić małą słonicę z jej podróżnej klatki. W końcu zostawił otwarte drzwi i stanął kilkadziesiąt kroków od platformy. W tym momencie pomocnicy zaostrzonymi kijami dźgnęli przez szczeble zad zwierzęcia. Wystraszone nagłym bólem, z głośnym rykiem ruszyło do ucieczki po stromej, drewnianej pochylni i o mało nie potknęło się o wiążące kończyny sznury. Treser zadrżał, bo złamanie którejś z nóg oznaczałoby dla słoniątka wyrok śmierci. Nie mogąc wyrwać się z pęt, zwierzę przystanęło w oczekiwaniu następnych ciosów. Wreszcie wyczuło zapach swojego wybawcy. Powoli zaczęło przestępować z nogi na nogę i przybliżać się do mężczyzny.
- No, już dobrze – powiedział łagodnym tonem podając słoniątku wiązkę świeżego siana – teraz już wszystko się ułoży.
Dotarli na miejsce od strony piaszczystego wybiegu na tyłach słoniarni, który przylegał do dzierżawionych przez cyrk trawiastych błoni. W zaadaptowanej stajni na końcu podwórza znalazło się wystarczająco dużo miejsca dla słoniątka i przeróżnych cyrkowych urządzeń, których przeznaczenie miało wyjaśnić się w ciągu nadchodzących miesięcy. Oszołomione nieznanym miejscem zwierzę zostało samo w zupełnej ciemności. Z boksów głównego budynku dobiegały prychnięcia zaciekawionych nowym zapachem dorosłych słoni.
Następnego dnia, tuż po wschodzie słońca, treser przyszedł do młodej słonicy. W ręku trzymał jakiś obwinięty papierem przedmiot. Niepewne siebie zwierzę stanęło w rogu pomieszczenia uważnie spoglądając na szeleszczący pakunek.
Mężczyzna odwinął papier. Światło, przebijające się przez szpary między deskami, rzeźbiło wyrazisty kształt tej rzeczy - największego skarbu tresera. Był to paradny ankus o rękojeści z obrobionego wklęsłym szlifem błękitnego kryształu, na której osadzono ostrze stalowego, inkrustowanego srebrem grota w kształcie wydłużonego liścia. U jego tulejowatej podstawy z jednej strony wyrastał zakrzywiony, podobny do niewielkiego węża hak, z drugiej półksiężycowate, pokryte geometrycznym wzorem ostrze toporka. Koniec kryształowego drzewca wieńczyła mosiężna stopa z półokrągłym wytoczonym bolcem. Zaintrygowane słoniątko obserwowało zmrużonymi oczami barwne rozbłyski rozszczepionych w strukturze szkła promieni.
***
Z przemarszami cyrku zawsze było sporo zamieszania, szczególnie przy wyjazdach z miasteczka zaraz po Wielkanocy. Jedno wielkie kłębowisko zwierząt, ludzi i rozmaitych urządzeń transportowych. Platformy do przewozu klatek z kręcącymi się w kółko dzikimi kotami, czy zawsze rozwścieczonymi bykami. Za nimi niezliczona, rozedrgana kakofonią pisków, gęgów, szczeknięć wszelka zwierzęca drobnica, której korowód otwierały opasłe świnie z zaprzęgu małego dyliżansu powożonego przez lilipuciego klauna. Wieprze w finale każdego przedstawienia ciągały wokół areny stylizowany pojazd, a podróżnymi okazywały się gęsi przebrane za strojne damy z południa Stanów Zjednoczonych. Ku uciesze zawsze licznie wypełniających widownię dzieci, ptaki reagowały na swoje imiona i zgodnie z ich brzmieniem wysiadały i wsiadały z powrotem do dyliżansu.
W tych sezonowych karawanach do kolejowego dworca najliczniejsze były konie. Ponad sto dwadzieścia sztuk. Logistyka doprowadzania płochliwych zwierząt do wagonów na bocznicy kolejowej za każdym razem nie dawała spokoju dyrektorowi. Prawie dwa kilometry marszu od stajni do stacji, na podkowach nieprzeznaczonych do chodzenia po miejskim bruku, zawsze mogło skończyć się nieszczęśliwym wypadkiem. Wyszkolenie cyrkowego konia trwało kilka lat, dyrektor nie mógł więc ryzykować utraty jakiegokolwiek zwierzęcia, tym bardziej przed sezonem, gdy sztandarowe numery były już dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Pochód zamykało zazwyczaj kilka dostojnie kroczących słoni, które bawiły głośnym trąbieniem i żebraniem o smakołyki pełną respektu wobec tych kolosów miasteczkową gawiedź. Nikogo nie dziwiły grube łańcuchy, którymi pętano im nogi. Obserwujący przemarsz podziwiali sprawność, z jaką opiekunowie prowadzili zwierzęta do wagonów.
***
Treser poszedł dalej, w kierunku rozłożystych błoni za dawnymi koszarami. W pamięci przywoływał wydarzenia minionej jesieni. Miasto urządziło wielką fetę z okazji setnej rocznicy założenia cyrku. Główna uroczystość miała miejsce w ratuszu, a szeroki, czerwony dywan sięgał od schodów głównego wejścia po drugą stronę chodnika, do samej krawędzi ulicy, gdzie zatrzymywały się powozy przywożące gości, których w progu witali burmistrz i właściciel przedsiębiorstwa. Tłum gapiów bez szans, by dostać się do środka, mógł tylko podziwiać suknie i kapelusze pań z towarzystwa, zamówione na tę okazję z berlińskich czy wiedeńskich składów.
Dla mniej znaczącej ludności miasteczka i okolic zorganizowano od niedzielnego poranka specjalne pokazy we sześciu obszernych namiotach rozstawionych na łąkach tuż za zimową ujeżdżalnią. Tego dnia dano specjalne, darmowe przedstawienia dla ponad tysiąca widzów. Świąteczny bufet obsługiwała żona tutejszego rzeźnika, która zazwyczaj wędrowała z cyrkowymi taborami wiosną i jesienią po okolicznych miejscowościach, gdzie wystawiane były spektakle na początek i koniec każdego sezonu. Burmistrz z miejskiej kasy sfinansował zakąski i piwo dla każdego dorosłego, a także słodycze i lemoniadę dla dzieci oraz nieletniej młodzieży.
***
- Pańskie zwierzęta opanowały tak wspaniałe sztuczki, gdy ja mojej kotki nie potrafię niczego nauczyć! – zaczepiła tresera podczas jubileuszowego przyjęcia roześmiana, młoda dziewczyna o nieco orientalnej urodzie.
Wybity z zamyślenia próbował naprędce złożyć jakąś miłą odpowiedź.
- Koniecznie muszę Panią poznać z naszymi pogromcami dzikich kotów. Oni znają się na naturze drapieżników każdej postury.
- A czy to prawda z myszami? Podobno potrafią wystraszyć takiego kolosa! Bo mogę wypożyczyć moją rudą złośnicę, by ewentualnie wybawiła pana z kłopotu.
- Cóż, jestem skłonny założyć się, że pani kotka zawstydziłaby niejednego leniwego kocura w naszej słoniarni – kpiąc odrobinę, spojrzał w jej oczy. Te, choć zawadiacko pewne siebie, wydały mu się być naznaczone jakąś trudną do określenia skazą, a z pewnością nie przystawały do błahego tonu ich rozmowy.
- Słucham… - zapytała, przeciągając nienaturalnie słowo - zakład? Pan jest graczem, na dodatek cynicznie drwiącym – prowokowała dalej dziewczyna.
- Ja tymczasem, chciałabym zrobić coś ekscytującego, albo w ostateczności pożytecznego, tylko obawiam się, że w naszych nudnych okolicach może wyjść jedynie głupio. Czy pan to rozumie?
Treser poczuł narastającą niezręczność sytuacji. Na szczęście obok dziewczyny stanął wąsaty mężczyzna w średnim wieku z niedopitym jeszcze kieliszkiem jubileuszowego szampana. Rozpoznał w nim właściciela majątku ziemskiego, leżącego w pobliżu miasteczka, od którego osobiście kupował siano i warzywa, bo nie miał za grosz zaufania do zatrudnianych przez cyrkowego intendenta akwizytorów. Nigdy nie był pewien, czy nie przywiozą czegoś, co mogłoby struć zwierzęta.
- Moja droga, nie zadręczaj pana. Sprawdź może, o czym dziś dyskutuje nasza młodzież – wąsacz skarcił z lekka dziewczynę.
- Ależ ja nikogo nie dręczę, skoro jednak tak sobie życzysz, padre – rzuciła nieco naburmuszonym tonem, wykonując przy tym zgrabny obrót. Treser kątem oka widział jej odchodzącą w rozkołysaniu postać. - Ciekawe ile ten sybaryta na nią wydaje - przeszło mu przez myśl. - Sama ta suknia to pewnie fortuna.
cdn.
Woytz.
Comments